poniedziałek, 8 września 2014

Norweskie fiordy i Norwegowie – trasa z Sandnes do Lysebotn.


  

Czas trwania podróży:                    03.09.2014 – 07.09.2014
Sposób podróżowania:                    PolskiBus, WizzAir, prom
Koszt biletów:                                   36 zł/1 os. (POZ – GDN - POZ) PolskiBus
                                                           78 zł/1 os. (GDN – SVG – GDN)
Łączny koszt wyjazdu:                    284 zł/1 os.
Waluta:                                             1 NOK (korona norweska) ≈ 0.53 PLN       

            Jeśli nie masz pomysłu na wypad kup bilety – kup je tam, gdzie znajdą się tanie połączenia, niekoniecznie musi być ciepło, ale co z planem? Plan wymyśli się później – jeśli masz magiczną karteczkę (do krainy czarów) z swoim imieniem i nazwiskiem to wszystko musi potoczyć się wyśmienicie, tym bardziej, że czekać będzie na Ciebie nieznane. Masz bilet, wiesz gdzie lecisz, ale niekoniecznie nie wiesz po co? Tak czy inaczej – przyda się waluta, która będzie potrzebna do przeżycia. W ten sposób udało nam się zdobyć 500 koron norweskich, czyli ok. 250 złotych w jednym papierku! Przerażające? A skąd! Musisz tylko dobrze pilnować jednego kawałka papieru więcej. I już. ;)


Miesięczna opłata za miejsce w akademiku w Polsce lub obiad w Norwegii (z deserem). ;)

            Cała wycieczka rozpoczęła się od pięciogodzinnej trasy z Poznania do Gdańska na fotelu Polskiego Busa. Nic specjalnego, jest to dosyć wygodna forma podróżowania (bilety można zakupić TUTAJ). Od czasu do czasu PB rzuca bilety za 1 zł, więc warto monitorować na bieżąco ich promocje. Na lotnisko Lecha Wałęsy trafiliśmy ok. 21 i dodam, że jest ono w miarę przyjazne takim szwędaczom jak my – udało nam się znaleźć fotele, na których można sobie połamać kark, ale samo spanie jest możliwe.

            Po nocy spędzonej na lotnisku i z wszystkimi kośćmi nie na swoich miejscach wylądowaliśmy w Stavanger. Karteczkę z napisem Sandnes wystawiliśmy i nie upłynęło 5 minut, a zatrzymała się Pani (ok. 60 lat) chętna podwieźć hitchhiker’sów do wymarzonego miejsca. Pierwszy raz w życiu miałam okazję jechać BMW (amatorem samochodowym nie jestem) i przyznam, że mimo tego, iż było to auto naszprycowane elektroniką i skórą w środku to go nie kupię, wydało mi się dosyć toporne. Ot – taka dygresja. ;) Pani była bardzo miła, sympatyczna, podwiozła nas pod sam sklep sportowy. Po co sklep w tak drogim kraju? Po to, ażeby zakupić butlę z gazem (możliwe w InterSport, XXL Shop) za 79 NOK, która starczyła nam do końca wyjazdu (i jeszcze ciut w niej zostało). Oczywiście mieliśmy ze sobą „słoneczko”, które później z własnej nieuwagi straciliśmy, ale o tym później, później. ;)

            Z pełnym inwentarzem postanowiliśmy ustawić się na trasie „prawie” wylotowej na Lauvvik (ewentualnie: Lauvvika, Lauvikk). Prawie, bo blisko centrum miasta. Nie przeszkodziło to Sonji na zabranie nas do swojego auta i bliższego zapoznania. Kim jest Sonja? Sonja to ciepła i bardzo sympatyczna osoba, która swoim uśmiechem nas zaraziła, a mijane krajobrazy stały się jeszcze piękniejsze (a nie sądziłam, że jest to w ogóle możliwe).

Pierwszy widok w Bakernes Paradise.

            Sonja okazała się być businesswoman z krwi i kości! Zaprosiła nas do swojego Bakernes Paradise (możecie podejrzeć TUTAJ albo na facebook’u TUTAJ). Naprawdę ciężko opisać to miejsce – jedyne, co mogę dodać to to, że gdybym miała znaleźć swoje wymarzone miejsce na ziemi to byłoby właśnie ono. Lekkie, nieprzesadzone, zadbane z subtelnym powiewem wiatru i świeżym, wyraźnym zapachem lasu i grzybów. A grzybów Ci u nich dostatek i mnogość! To właśnie tutaj, 15 minut drogi na pieszo z miejsca, z którego odpływa prom z Lauvvik do Lysebotn jest najlepsze miejsce na ślub. Jeśli nie wiesz, gdzie wyprawić taką imprezę to znajdź tanie bilety do Stavanger, a resztę dogadaj z Sonją. :)


            Samo przebywanie w tym miejscu to ogromna przyjemność, a „enjoy and relax” to najlepsze, co można tam robić. Dostaliśmy propozycję łowienia ryb w krystalicznie czystej wodzie i zimnej jak 150! Kilka razy w życiu łowiłam ryby, patroszyłam, smażyłam i zajadałam ze smakiem, ale tutaj byłoby to o wiele większą przyjemnością. I nie – nie jest to post sponsorowany, to faktycznie był/jest Paradise!


            Jedliśmy najwspanialsze ciasto marchewkowe pod słońcem (czyżby to była zasługa Józefa, który również nas przyjął?), piliśmy kawę, dostaliśmy mapy i myślę, że właśnie w ten sposób powinno się planować podróże. Nie jak do tej pory – na kolanie, podłodze, krzycząc, czy transakcja przeszła, czy nie i bez zastanowienia się, „po co ja tam właściwie jadę?”. Z kserokopią mapy pobliskiego terenu i wszystkimi możliwymi ulotkami wypad będzie w 100% udany!


 
Znajduje się również tam sklepik, w którym nabyć można produkty norweskie i tylko norweskie. Otrzymaliśmy plakietki Pita-Oli (o tej postaci opowiemy Wam wkrótce, a był z niego niezły kozak!), a w środku znajdowały się swetry z wełny owczej, przetwory domowej roboty oraz wszystkie możliwe rzeczy kojarzące się z Norwegią. Udało nam się również znaleźć śliniaczek w formie różowej świni. :) 

A wszystko ułożone ze smakiem i finezją, każdy detal zadbany, budynek odrestaurowany w taki sposób jakby bezpośrednio był przeniesiony z poprzedniego wieku. Nie znajdziecie tutaj plastiku ani innych tworzyw sztucznych zabijających ducha w dzisiejszym świecie. Wszystkie meble są drewniane, tkaniny autentyczne, a wzornictwo przekazywane z pokolenia na pokolenie lub odtworzone zgodnie ze starą recepturą. Aż miło chłonąć atmosferę miejsca nieskalanego chińską "jakościom". Przetworów nie próbowaliśmy, lecz przy takim zaangażowaniu w tworzenie atmosfery, nie mamy wątpliwości, że nie zostały one nawet muśnięte konserwantami. Wyglądające na smakowite i aromatyczne syropy to jedna z rzeczy, które niesamowicie nas kusiły. Sok jabłkowy,  śliwkowy, porzeczkowy, rabarbarowy to jedne z niewielu słodkości w kolorach tęczy. 


Wydaje mi się, że każda paryska księżniczka chciałaby codziennie mieć taką pogodę z takimi pejzażami za oknem. Pytanie brzmi: czy byłaby w stanie chodzić w swoich pantofelkach po wymagających fiordach? 

Chcielibyśmy zobaczyć Paradise w zimowym puchu, ale Norwegia jest zarówno piękna, jak i nieubłagana



            Odgadywać nie trzeba, że zawiało nas aż na fiordy. Fiordy są piękne, ale dlaczego? Są to głębokie zatoki, wyraźnie wbijające się w głąb lądu z charakterystycznymi, stromymi brzegami pochodzenia lodowcowego. Majestatyczne i z pozoru niedostępne, oferują wspaniałe, dzikie krajobrazy z poczuciem wielkości i górowania nad malutkim człowieczkiem. Taki fiord albo jego część można sobie nawet kupić. Niestety nie udało mi się znaleźć żadnej sensownej strony, ale „troszkę” zapewne będzie taki kawałek skały kosztować. Tak czy inaczej – zawsze lepiej mieć jedną dodatkową możliwość niż jej nie mieć. ;)

Dowiedzieliśmy się również, że od 1920 roku nie istnieje możliwość wybudowania domku (bądź innego budynku) na 100 metrów od brzegu. Spowodowane jest to tym, że te 100 metrów ma być dostępne dla ludzi. To właśnie ta przestrzeń ma być okazją do eksplorowania krajobrazów Norwegii. Wyjątkiem są budynki historyczne, które zbudowane zostały przed 1920 rokiem – do tej pory są one odrestaurowywane i cieszą oczy. Swoją drogą Norwegowie mają niezłe farby – wszystkie domy wyglądały okazale i wspaniale komponowały się z otaczającym je krajobrazem. Tak czy inaczej – jeśli już kupicie sobie kawałek fiordu (ja Wam nie żałuję) to wygospodarowanie kilku arów pod budowę i na zasadzenie trawy jest nie lada wyczynem! Poza tym takie miejsca wyglądają słodko – okazałe, dzikie, nieprzystępne skały + w środku, w dolince dom z gospodarstwem.

Nasz wybawca – Sonja, która podwiozła nas z Sadnes do Lauvvik.

            Po mile spędzonym czasie w Raju i otrzymaniu wafelków o wymownej w naszym języku nazwie KVIKK nadeszła pora na przedostanie się na przystań.


            Bilety na promy można zakupić TUTAJ. Jeśli zdecydujecie się zainwestować w bilet przez internet to będzie on tańszy o 25%. Jeśli nie to cena będzie „standardowa”. Przykładowo: kupując bilet na miejscu, bezpośrednio na promie zapłacimy za trasę Lauvvik – Lysebotn ok. 131 NOK. Jeżeli zdecydujecie się na wcześniejszy zakup biletów to przyjdzie nam zapłacić ok. 96 NOK, a po szczycie sezonu 79 NOK. Opłaca się, zatem planować przeprawy promowe, ale czasami jest to niemożliwe. Wszystko zależy od tego, jak sobie czas zorganizujemy. Inną sprawą jest też, że prom z Lauvvik do Lysebotn i w drugą stronę jest trasą czysto turystyczną, więc kursuje on rzadziej – w okolicach października jest zawieszany i wznawiany na wiosnę kolejnego roku.



            Wszystkie zdjęcia, które tutaj zamieszczamy to nie „fotoszop”. Gorzej – one nie oddają tego, co najpiękniejsze. Kiedyś usłyszałam, że piękne miejsca to takie, gdzie jest woda i wodotryski. Tutaj tych wodotrysków być nie musiało – było idealnie. Sama sposobność płynięcia promem, który pomyka jak szalony rumak jest czystą przyjemnością. Wiatr we włosach, czapka, kaptur na głowie i przewiana głowa to zupełny pryszcz przy samej frajdzie pływania i podziwiania takich widoków. Załoga promu siedziała w środku i tylko obserwowała takich ludzi, jak my z politowaniem. Co więcej – jest to podstawowy sposób transportowania aut/ciężarówek pomiędzy domem, a np. pracą. W czasie naszej podróży jeden z Norwegów wymieniał koło w samochodzie, zrobił sobie mini przegląd swojego pojazdu, a my? A my lataliśmy po całym promie z „ochami” i „achami”, a reszta miała w nosie fiordy. Doszliśmy do wniosku, że wszystko może się opatrzeć, a niektóre miejsca mogą wydawać się nad wyraz zwyczajne.

Panorama pokonywanej trasy.

            Lysefjorden (40 km długości, 1.5 h płynięcia promem) to miejsce, które – moim zdaniem – powinno się odwiedzić przed śmiercią. Należy poczuć majestat przyrody, docenić ją i mieć w świadomości, że te formy skalne powstały ok. 15 000 lat temu. Trwające do dzisiaj, przerażające oferują niezapomniane przeżycia. Końcówka Lysefjorden to miejscowość Lysebotn – typowo turystyczna z domkami letniskowymi, których nikt w zimie nie odwiedza.


            Miejsce w pewien sposób przerażające, ponieważ bez promu w zasadzie będziemy uziemieni. Oczywiście, można przedostać się drogą lądową z Lysebotn do Stavanger, lecz będzie ona żmudna i trudna. Czekać Was będzie ok. 120 km trasy w tym bliżej fiordów serpentyn, które będą wykańczać i męczyć.

            Po przybyciu do brzegu zaczynamy podążać do restauracji. Zupełnie nie w naszym stylu! Ale jaka to była restauracja…

1 komentarz:

  1. Po prostu bajka ...... Pięknie opisane. Przez chwile miałam wrażenie, że też jestem w tym raju. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń