czwartek, 18 września 2014

Być wolnym jak ptak lub… jak owca w Norwegii! Kjeragbolten!

            Trasa z Lysebotn (przystań) do restauracji, z której zaczyna się wyprawę na Kjerag (czyt. Cierag, Sierag) łatwa nie jest. Patrząc z góry widzimy węża – 6 km trasy, 600 m wzniesienia. Na pewno nie polecamy spaceru tą drogą. Jedno, że można się nieźle spocić, a po drugie to nikt nie chciałby mieć połamanych kości, prawda? Droga jest niesamowicie wąska, stroma, a dodatkowo na jednym jej odcinków z widokowej trasy zamienia się w tunel wydrążony na głębokość 500 m w głąb skały. Łapcie stopa bez skrępowania – dobrzy ludzie Was podwiozą, a jednocześnie będziecie mogli się napawać widokami, jako pasażerowie. Należy jednak podkreślić, że Lysebotn jest miejscowością z domkami letniskowymi. Ruch jest bardzo mały, więc polecamy łapanie stopa już na promie, ponieważ jest to miejscowość czysto turystyczna, umożliwiająca dotarcie na Kjerag. Nie zapomnijcie wręczyć kilku krówek (najlepiej ciągutek) bądź pawełków w ramach podziękowania. ;)

Upragniony cel, a dokładniej szlak do niego prowadzący.

            Nas na samą górę powiózł Niemiec, który znał pojedyncze słowa w języku angielskim. Wystarczyło, aby porozumieć się uśmiechem i na migi, a z czekolady bardzo się ucieszył. Po dojściu do restauracji Øygardstølen (można do niej wejść i napawać się widokami z tarasu), która w zasadzie wisi na krawędzi fiordu spotkaliśmy informację turystyczną w postaci jednego pana i jednego psa. Pies był w siódmym niebie, a pan był bardzo miły. Doradził nam, że bezproblemowo możemy się rozbić z namiotem w pierwszej dolince, a cała trasa tam i nazad trwa ok. 5 – 6 godzin. Będzie tam mniej wiać, podłoże będzie w miarę suche, obok będziemy mieć strumyczek. Musimy uważać tylko na owce, ale kto by nie kochał puszystych zwierzątek z uroczymi dzwoneczkami zawieszonymi na szyi? I to „beeeee!” było bezbłędne..

Reprezentacyjna owca.

Restauracja Øygardstølen na krawędzi fiordu.

            Trasa na Kjerag jest wymagająca. Podąża się skalistymi fiordami – praktycznie na łańcuchach. Jest stromo, ale za to widoki wszystko potrafią zrekompensować. Pięknie, cudownie oświetlone przez blask słońca odległe fiordy. Wspaniałe, rześkie powietrze o wyrazistym zapachu… Właśnie, czego? Fiordu? Trawy? Wody? Może owiec? Do tej pory nie jestem pewna, ale w tym momencie nawet futrzaki skaczące blisko nas pachniały nieźle. ;) Gdzieniegdzie kępki trawy, która ledwo, ledwo rosła na tak skalistym podłożu. Co chwilkę kapiący wodospad, strumyczek, z których bezpośrednio można się napić wody. Żadna woda tak dobrze nie smakuje, jak woda z fiordów bądź z wyższych partii gór. Każda woda butelkowana będzie od tych dwóch gorsza.


            Z racji tego, że byliśmy po całym dniu wrażeń i spotkaniu wspaniałych osób (jeszcze raz pozdrawiamy Sonję i Józefa!) postanowiliśmy się rozbić w dolince, którą zaproponowano nam obok restauracji.

        

             Na zdjęciu powyżej widoczna jest nasza prywatna dolinka, w której sąsiadkami były owce, a do której dotarliśmy po ok. 1. godzinie. To właśnie tutaj donieśliśmy nasz ekwipunek i postanowiliśmy rozpakować swój dom. Problemów nie mieliśmy żadnych – szybkie, sprawne, skoordynowane działania to sama przyjemność, jeśli zapomni się o bolących stopach. Każdy, kto spał pod namiotem przyzna mi teraz rację. Ciepłe jedzonko w tak pięknej scenerii potrafi poprawić humor, a także przysporzyć się do lepszego snu.
           Gotowanie w towarzystwie owiec było nawet bardzo sympatyczne. Rześkie powietrze, dźwięk dyndających dzwoneczków oraz zapach klusek. Właśnie – to zapach klusek był dla nas straceńczy. To właśnie te winne nuty gotowanych w górskiej, krystalicznej wodzie klusek włoskich zaczęły owce pchać do nas. Na początku niewinnie… Powolutku i z rozwagą z subtelnym beczeniem. Im dłużej to trwało tym lepiej nasz garnek pachniał, a owce stawały się nachalne. Koniec końców obyło się bez ręko- i kopytkoczynów, lecz jeść musieliśmy w pośpiechu i z nieskrywaną radością obserwowaliśmy te ciekawskie stwory. Przyszedł czas na sen – na materacach plażowych dmuchanych przez dzielnego mężczyznę. Cudowne, wymarzone łóżeczko na łonie natury. Ponad godzinę te ciekawskie stwory się do nas dobijały! Tup, tup, tup, tup – rundka wokół naszego namiotu, odejście i znowu tup, tup, tup… Do tego: om nom nom nom nom, czyli podgryzanie naszego namiotu. To my na to: pach w ten nos i mordę, która nam namiot zżera! Znowu „beeeee!” oburzone i obrażone zarazem, dźwięk dzwoneczka i kopytkowanie niczym rącza gazela. I tak 5 minut, 10 minut, 60 minut… Nie mam pojęcia, kiedy się to skończyło, ale w końcu się znudziły. To nie znaczy, że dało się spać! One nadal chodziły w pobliżu, beczały, biegały i dzwoneczki. Dużo dzwoneczków!

            Wyobraź sobie, że odlatujesz… Jest Ci dobrze, tak bardzo dobrze… Raj na ziemi, cieplutko, mięciutko (no prawie)… Patrzysz zmrużonymi oczami po przebudzeniu, lekko się rozglądasz, aż tu nagle cień Ci nie minie! Ktoś się skrada! Krzyczysz! A tu ta cholerna owca… Ty krzyczysz, ona beczy – wracasz na ziemię… I tak calusieńką noc! Z małym wyjątkiem 3, może 4 godzin. Pan w schronisku miał rację – jak się wytrzyma z owcami to nic nas nie zaskoczy. Chapeau bas!



            Po śniadaniu i miłym spotkaniu z grupą naszych, Polaków (pozdrawiamy Was!), ruszyliśmy do punktu właściwego – kamyka zawieszonego pomiędzy dwoma półkami skalnymi. Cały nasz dorobek życiowy pozostawiliśmy w dolince bez ceregieli. Naszym oczom ukazała się trasa księżycowa bajecznie oświetlona promieniami słońca. Lekki wiaterek dodawał nam skrzydeł i sił, a śledziły nas one – owce. Dodać należy, że w Norwegii szlaki są oznaczane czerwonymi literami T lub stawia się – po prostu – kopczyki z mniejszych kamieni.


Owca na krańcu świata (podczas podróżowania autostopem dowiedzieliśmy się, że najlepsze owce to te, które „na dziko” pasą się na wysokości od 600 do 2000 n.p.m.)
.
            Spacerując taką trasą nie czujcie się wolni – one są wszędzie! Na krawędzi fiordu, w dolince i idące granią. Śledzą Was, beczą Wam nad głowami, a nawet niepostrzeżenie mogą Was zajść od tyłu, bo nie wszystkie dzwonki mają. Może zdarzyć się tak, że jesteście na pierwszym szczycie (owca w poprzedniej dolince), schodzicie w dół i ponownie wdrapujecie się na drugi szczyt. I nagle kopytne stworzenie jest tuż za wami, żuje trawę, beczy i jedyne, o czym myślicie to o swetrze z tej owcy właśnie…
       Punktem kulminacyjnym staje się kamyczek – takie tam maleństwo, na oko 2 metry długości, nie za wiele szerokości. Niby bez szaleństw, ale jeśli dodacie do tego przepaść o głębokości 1000 metrów, brak zabezpieczenia, przeskok (delikatny) na kamień z bardzo wąskiego kawałka ziemi to już nie jest tak kolorowo. Tak mały skrawek na postawienie stopy przeraża, a wiatr dodatkowo wzmaga uczucie niepewności. Mężczyzna z naszego zespołu wszedł tam, bo miał jaja. Ja jaj nie mam (co z resztą się z prawdą nie mija..) i nie postawiłam swoich stóp do tej pory.

Zwykły Kjeragbolten.

Wyjątkowy Kjeragbolten.

            Kjerag to uskok z przepaścią o głębokości 984 metrów. To tutaj znajduje się wspaniały widok na Lysefjorden, to tutaj znajdziecie mekkę podróżną dla wielu osób z całego świata. Kjeragbolten to kamień zaklinowany pomiędzy dwoma potężnymi skałami o objętości 5 m3. To w tym miejscu (jeśli będziecie mieć szczęście) spotkacie ludzi czerpiących z życia pełnymi garściami, którzy uprawiać będą BASE jumping. Oczywiście – najpierw muszą swoje wdzianka wnieść. ;) Kjerag to jednocześnie miejsce niebezpieczne – jeśli trzęsą Ci się nogi, nie ufasz do końca swojemu ciału albo masz lęk wysokości, bądź inne wątpliwości to ciesz się tym, że tam dotarłeś! Jest to jedno z miejsc, które należy zobaczyć przed śmiercią. Daje poczucie wolności, przeraża, doprowadza do łez, a także wyzwala śmiech i radość. Jest przewrotne i pamięta się je do końca życia. Jeśli tam dotrzesz napij się gorącej herbaty, pozytywne myśli przyjdą same, a Ty poczujesz się lepiej, jako człowiek.
            Nie zrażajcie się trudną trasę – do przepaści dotarły nawet 3 jamniki i 1 malamut, a także pan i pani w wieku ok. 70 lat. J Po zejściu, spakowaniu naszych manatek, złapaniu stopa w postaci Belga, który sam nie wiedział, co ma począć ze swoim życiem, nie udało nam się załapać na ostatni tego dnia prom. Obok przystani w Lysebotn jest malutki domek z umywalką, który posłużył nam za SPA z odczuwalnym luksusem w postaci bieżącej wody. Nic nie smakuje tak jak gorący kubek z termosu! Postanowiliśmy się rozbić na polance oddalonej około 0.5 km od przystani za kamiennym murkiem i zasnąć przy szumie wodospadu. Spóźnienie na prom wyszło nam na dobre, ponieważ kolejnego dnia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz