poniedziałek, 26 maja 2014

Barcelona, czyli trochę egzotyki na początek.


Czas trwania podróży:                      20.01.2014 – 24.01.2014
Sposób podróżowania:                     tanie linie lotnicze WizzAir
Koszt biletów:                                   128 zł/1 os. w obie strony (WAW – BCN – WAW)
Łączny koszt wyjazdu:                      ok. 350 zł

            Bilety do Barcelony „trafiły się” – z resztą jak zwykle – przypadkowo. Grunt to się nie poddawać, śledzić serwisy (zakładki), które udostępniają administratorzy stron wyszukujących tanich połączeń bądź „szperać” po wszystkich  możliwych terminach i kierunkach, które nam odpowiadają. W tym przypadku pomogło samozaparcie i odrobina szczęścia, które Łukasz posiada w nadmiarze. ;)
            Dobrze po 20 (i kilku przygodach z małym, płaczącym pasażerem) stanęliśmy na lotnisku w Barcelonie El Prat. Ciepły podmuch wiatru, uśmiechnięci opaleni ludzie to coś, co pomogło nam stanąć na nogi po wylocie z lodowatej Warszawy (uciekaliśmy przed -15ºC!). Miejsce idealne na skosztowanie łyka egzotyki…

„- Yyy…
- Widzę.
- Palmy!
- No…”
            Reakcja nie do podrobienia i bezproblemowo udało nam się załadować z tobołkami i lekką wałówką do autobusu linii 46 kursującego średnio co 15 minut do Plaza Espana (czas przejazdu: ok. 30 min.). Na bilet nie straciliśmy majątku (ok. 2 EUR), który zdobyliśmy u kierowcy. Więcej nie planowaliśmy wydawać, natomiast jeśli ktoś ma ochotę to zawsze może zainwestować w Aerobus 2, który bezpośrednio Was zawiezie do Plaza Catalunya (centrum miasta) i zuboży Waszą kieszeń o jakieś 6 EUR.
            Po dotarciu do naszego hostelu Paraiso Travellers Hostel rozpakowaliśmy tobołki i z miłym zaskoczeniem ruszyliśmy dalej. Hostel czysty, z kuchnią i możliwością gotowania, trzema łazienkami z gorącą wodą i łóżkami z ikei to standard aż ponad to, czego wymagaliśmy. Za 1 osobę za noc zapłaciliśmy (6€/noc)  i była to cena bardzo dobra w stosunku do dogodnej lokalizacji (Ronda de Sant Pau).

            Z samego rana wyruszyliśmy na podbój tego gorącego miasta! Styczeń w kalendarzu, a tu zamiast wróbli – kolorowe, rozwrzeszczane, ćwierkające papugi. Na pewno nie można powiedzieć, że się bały – dodam tylko, że bezczelnie konkurowały w poszukiwaniu ptasiego żarcia z gołębiami. Tylko przez chwilę przebiegło mi przez myśl, że celowo ustawiają swoje kupry, aby mi zrobić „przyjemność”, ale one są przecież takie ładniutkie… 
Zamiast wróbli – zielone papugi.

            Tuż po zdobyciu wybrzeża, kanapce przywiezionej z Polski i łyku wody skierowaliśmy się z największej i głównej ulicy Barcelony – La Rambli – w stronę Muzeum Morskiego, a następnie na wzgórze Montjuic. Fontanna Montjuic była niestety „nieczynna”, bo „zamknięte”. Po drodze spotkaliśmy starszych panów, którzy w milczeniu oddawali się grze w kule. Chłopaki 70+ miały i wigor, i zacięcie. Pétangue – bo tak ta gra się zwie – to tradycyjna gra francuska polegająca na rzucaniu z wyznaczonego okręgu metalowymi bulami (każda miała inicjały właściciela) w kierunku małej, drewnianej lub plastikowej kulki (średnica ok. 30 mm) nazywanej cochonnet, co po naszemu brzmi: prosiaczek. Generalnie każda partia składa się z kilku rozgrywek, a rozgrywka polega na dorzuceniu własnej kuli jak najbliżej prosiaczka. Można obrać również taktykę polegającą na wybiciu kul przeciwników z otoczenia tejże świnki, ale co kto lubi…