wtorek, 3 czerwca 2014

Słodkie ziemniaki, wzgórze Tibidabo, czyli cz. II Barcelony.

         Barcelona to również wzgórze Tibidabo, na którym znajduje się kościół Temple de Sagrat Cor, wieża telekomunikacyjna Torre de Collserola oraz amusement park, czyli lunapark. Z najwyższego szczytu w Serra de Collserola ukazują się spektakularne widoki na miasto i okoliczne wybrzeże.
Plan sprecyzowany, kierunek obrany, ale wycieczka zaczyna się dopiero, gdy opuszczamy turystyczną mapę Barcelony. Turystów zaczyna brakować i nawet bloki wydają się troszkę dzikie. Kontynuujemy nasz marsz na orientację do momentu, gdy zaczyna się wzniesienie.
Ten blok czyha na zwierzynę!

Początkowo niewinnie przez park, gdzie kanapki smakują wybornie. Dzielnice stają się skromniejsze, a na balkonach zwisają gacie w panterkę i inne spodnio podobne. Mapa się kończy, pogoda dopisuje, większość budynków jest pozarastanych wszelakiego rodzaju pnączami. Samochody brzydsze się pokazują, Hiszpanie coraz bardziej leniwi siedzą przy knajpkach i spijają kawę.

Droga na szczyt.

 Po opuszczeniu „murów” miasta wchodzimy wyżej i wyżej (tak bez przesady – czeka nas tylko 512 metrów), w oddali udaje się złapać Sagradę, trochę zieleni i jak na złość wielkie dildo, czyli wieżę Agbar. Jest to biurowiec, który swe istnienie rozpoczął w 2005 roku, a jego pomysłodawcą był Jean Nouvel. Pozostaje się tylko domyślać, co autor miał na myśli (i niech to pozostanie w jego sypialni), natomiast zjawiskowo wygląda ta (bądź, co bądź) wieża w nocy – podświetlona w kolorach czerwonych i niebieskich. Na zdjęciu ze świątynią przekaz się delikatnie kłóci, ale Barcelona to miasto kontrastów.


Każda wyprawa to ostatnimi czasy kawa – najczęściej espresso, lecz o tym innym razem. Udało się nam skosztować napoju bogów w tle mając taką oto panoramę miasta oraz wschodzące słońce.


Droga była łatwa i przyjemna poprzeplatana wielgaśnymi kaktusami. Dodatkową atrakcją była zbieranie „ogromniastych szyszków” dla pewnej osoby, która nam tę misję wymyśliła. A było co zbierać… Szyszki mają dorodne, kaktusy dorodne – misja wykonana!



            Po kilku chwilach przerwy i możliwości usłyszenia protestów pod budynkami rządowymi dotarliśmy do Tibidabo. Mam wrażenie, że była to najpiękniejsza świątynia jaką kiedykolwiek widziałam mimo, iż do „najświętszych” się nie zaliczam. Widziałam bazylikę św. Piotra w Rzymie, katedrę narodzin św. Marii w Mediolanie, ale Tibidabo przebiło je wszystkie! Prosta, jasna architektura o niesamowitej wzniosłości i oddaniu. W środku nie było ani złota, ani drogich kruszców, ni srebrnych ław bądź przepychu. Liche, acz wdzięczne obrazy, bardzo skromny ołtarz i zaledwie kilka ław drewnianych. Ascetyczne, lecz wdzięczne i bardzo eleganckie wykończenia nadały temu miejscu charakteru i większej wyrazistości niż ta, którą posiada najsłynniejsza na świecie rzymska bazylika. Skromna, majestatyczna, budząca grozę i zaufanie. Wspaniała!

Wychodząc ze świątyni po głowie kłębi się tylko jedna myśl. Gdzieś to widziałam. Zaraz, zaraz, już wiem! Minas Tirith! Biała katedra za plecami, wielki biały marmurowy plac pod stopami, a oczy widzą panoramę wielkiego miasta tętniącego życiem. Nie da się tego niestety pokazać na zdjęciach, ani opisać, ponieważ wrażenie to przekracza wszystkie pięć zmysłów człowieka.


 Kościół ma wiele ukrytych symboli w sobie. Szorstka, ciemna, lekko przybrudzona krypta symbolizuje piekielne otchłanie, cierpienie i grzechy. Strzelista góra w śnieżnobiałym kolorze mówi o królestwie niebieskim i możliwości odkupienia. Po uzupełnieniu swoich pokładów zachwytu, podziwu i odegrania wielkiego „łał” idziemy dalej.

U nas w styczniu – 20st. C – w Barcelonie rozpoczyna się sezon na kwitnienie.


Wracając do Gaudiego, który niekoniecznie wpisywał się w ramy normalności określanej przez społeczeństwo schodzimy do jego balkoniku by podziwiać po raz kolejny panoramę miasta (z boku, bez wchodzenia na taras, bo troszkę tu drogo…).


Barcelona to już miasto egzotyczne, w którym znaleźć możemy naprawdę sporo mięsa: kaczki i kury w świątyni, a także owce, świnie, króliki z futerkiem i bez niego na targu La Boqueria. Jakby nie patrzeć jest to swojski elementarz życia mieszkańców. Ich upodobań kulinarnych i smakowych, które bezpośrednio łączą się z historią i ich podstawami kulturowymi. Dziesiątki straganów znajdują się przy najbardziej prestiżowej i najsłynniejszej ulicy Barcelony – La Rambli, numer 91, targ św. Józefa. Początkowo (ok. 1200 roku) był targiem rybnym, zadaszony został w roku 1840 w dzień św. Józefa i stąd jego nazwa.



Egzotyczne rośliny czy warzywa są niczym niezwykłym. Z okry podobno gotuje się zupę, chayote się je – tak po prostu, a rambutan czy carambola to słodkie, owocowe przekąski. Udało nam się również zakupić cherimoya, czyli coś, co z wyglądu przypominało gruszkę, ale bez ogonka. W konsystencji twarda galareta z wielkimi, czarnymi pestkami. W smaku mało słodki ananas, ale syta i z dużą ilością soku cieknącego po łokciach. Mnóstwo słodyczy, pachnących grzybów, wielkich kawałów mięsa: surowych, wędzonych, z futrem i bez. Wiele rodzajów kiełbas, suszonych na wolnym powietrzu mięs.






Większość produktów to tradycja łowienia wszystkiego, co w Morzu Śródziemnym, czyli ekskluzywne, żywe homary, kraby  czy tzw. „brzytwy”, czyli navalles. Nie dla ludzi o słabych nerwach bądź wegetarian – wszystko się jeszcze ruszało. Ostrygi, canailla, czyli ślimak morski z Costa Brava, małże, tuńczyki, mieczniki (też ryba) i inne afrodyzjaki. Udało nam się również zakupić przyprawy od pani, która na migi mówiła po angielsku. Jedna tylko barwi – w smaku jest nijaka. Dwie kolejne to wypalacze wszelakich bakterii. Bazująca na ostrych papryczkach jedna, a druga to mieszanka różnych ziaren pieprzu grubo mielonego.



Mawia się, że „dieta cud to seks i głód”, ewentualnie można jeść ile się da, a następnie czekać na owy cud…

Natomiast istnieje jeszcze jedna metoda – dosyć ekspresowa, ale skuteczna jeśli chcecie poczuć się lekko i zwiewnie (drugie określenie można sobie wziąć i do serca, i dosłownie). Kupujemy słodkie ziemniaczki, radzimy się pana w hostelu co z tym zrobić. Podpowiedź brzmi: obrać, ugotować, zjeść ze smakiem bądź obrać, upiec w piekarniku i również zajadać się do pełna. Padło na opcję „po naszemu”, czyli gotujemy. Gotowały się dosyć długo, wodę zabarwiły na kolor średnio dojrzałych pomidorów. Zaczęły się rozpadać i w konsystencji przypominały papkę. Zapach niezły, słodkawy, barabolki na kolorze nie straciły – nadal były pomarańczowe. W smaku słodkie, delikatnie – jak na moje. Połączenie rozgotowanego, normalnego ziemniaka i marchwi. Oczywiście obiadek był na wypasie, co sugerować może sos z paczki.




I można byłoby pomyśleć, że po takim daniu człowiek poczuje, że żyje. Po całym znoju i trudzie zwiedzania, po widoku pomarańczy na drzewach i gorącym, cudownym klimacie wciąga syty obiad i rozkoszuje się zupełnie innym światem.
Ale co to?! Wnet do tańca włączają się basy! Orkiestra zaczyna marsza grać! Kiszki próbują dzielnie stawiać temu boju, ale dziwne to zjawisko i niebywałe! Bęben w ruch! Napęczniały! Minuta, dwie, trzy… Czas ciągnie się nieubłaganie! Błagam na kolanach o chwilę wytchnienia, gorąca herbata nie pomaga i wnet… Jak nie trzaśnie, jak nie świśnie! Błyskawice dudnią! I po całym zajściu człowiek faktycznie czuje, że żyje. Boi się cokolwiek więcej zjeść z tego nieznanego lądu, ale żyje. Głodny jest jak cholera, marzy o mamusinym obiadku, ale nie ma łatwo… Na obczyźnie zwiedzać trzeba i kanapki – poczciwe i sprawdzone – zajadać też trzeba. Konkludując „na poważnie” – warto było spróbować, bo ziemniaczki dobrym obiadem były. ;)

Tak czy owak pyry te udało się przemycić przez bramki na lotnisku, a obecnie egzystują w ziemi polskiej na wsi polskiej. Jeno pies je dziwnie wącha, bo wyrastać zaczęły, ale zobaczymy co z tego eksperymentu urośnie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz