Czas trwania podróży: 03.09.2014 – 07.09.2014
Sposób podróżowania: PolskiBus, WizzAir, prom
Koszt biletów: 36
zł/1 os. (POZ – GDN - POZ) PolskiBus
78
zł/1 os. (GDN – SVG – GDN)
Łączny koszt wyjazdu: 284
zł/1 os.
Waluta: 1
NOK (korona norweska) ≈
0.53 PLN
Jeśli
nie masz pomysłu na wypad kup bilety – kup je tam, gdzie znajdą
się tanie połączenia, niekoniecznie musi być ciepło, ale co z planem? Plan
wymyśli się później – jeśli masz magiczną karteczkę (do krainy czarów) z swoim
imieniem i nazwiskiem to wszystko musi potoczyć się wyśmienicie, tym bardziej,
że czekać będzie na Ciebie nieznane. Masz bilet, wiesz gdzie lecisz, ale
niekoniecznie nie wiesz po co? Tak czy inaczej – przyda się waluta, która
będzie potrzebna do przeżycia. W ten sposób udało nam się zdobyć 500 koron norweskich, czyli ok. 250
złotych w jednym papierku! Przerażające? A skąd! Musisz tylko dobrze pilnować
jednego kawałka papieru więcej. I już. ;)
Miesięczna opłata za
miejsce w akademiku w Polsce lub obiad w Norwegii (z deserem). ;)
Cała
wycieczka rozpoczęła się od pięciogodzinnej trasy z Poznania do Gdańska na fotelu Polskiego Busa. Nic specjalnego, jest to dosyć wygodna forma
podróżowania (bilety można zakupić TUTAJ). Od czasu do czasu PB rzuca bilety za 1 zł, więc
warto monitorować na bieżąco ich promocje. Na lotnisko Lecha Wałęsy trafiliśmy
ok. 21 i dodam, że jest ono w miarę przyjazne takim szwędaczom jak my – udało nam się znaleźć fotele, na których można
sobie połamać kark, ale samo spanie jest możliwe.
Po
nocy spędzonej na lotnisku i z wszystkimi kośćmi nie na swoich miejscach
wylądowaliśmy w Stavanger. Karteczkę
z napisem Sandnes wystawiliśmy i nie
upłynęło 5 minut, a zatrzymała się Pani (ok. 60 lat) chętna podwieźć hitchhiker’sów
do wymarzonego miejsca. Pierwszy raz w życiu miałam okazję jechać BMW (amatorem
samochodowym nie jestem) i przyznam, że mimo tego, iż było to auto
naszprycowane elektroniką i skórą w środku to go nie kupię, wydało mi się dosyć
toporne. Ot – taka dygresja. ;) Pani była bardzo miła, sympatyczna, podwiozła
nas pod sam sklep sportowy. Po co sklep w tak drogim kraju? Po to, ażeby
zakupić butlę z gazem (możliwe w
InterSport, XXL Shop) za 79 NOK,
która starczyła nam do końca wyjazdu (i jeszcze ciut w niej zostało).
Oczywiście mieliśmy ze sobą „słoneczko”, które później z własnej nieuwagi
straciliśmy, ale o tym później, później. ;)
Z
pełnym inwentarzem postanowiliśmy ustawić się na trasie „prawie” wylotowej na Lauvvik (ewentualnie: Lauvvika, Lauvikk). Prawie, bo blisko
centrum miasta. Nie przeszkodziło to Sonji na zabranie nas do swojego auta i
bliższego zapoznania. Kim jest Sonja?
Sonja to ciepła i bardzo sympatyczna osoba, która swoim uśmiechem nas zaraziła,
a mijane krajobrazy stały się jeszcze piękniejsze (a nie sądziłam, że jest to w
ogóle możliwe).
Sonja
okazała się być businesswoman z krwi i kości! Zaprosiła nas do swojego Bakernes Paradise (możecie podejrzeć TUTAJ albo na
facebook’u TUTAJ).
Naprawdę ciężko opisać to miejsce – jedyne, co mogę dodać to to, że gdybym
miała znaleźć swoje wymarzone miejsce na ziemi to byłoby właśnie ono. Lekkie,
nieprzesadzone, zadbane z subtelnym powiewem wiatru i świeżym, wyraźnym
zapachem lasu i grzybów. A grzybów Ci u nich dostatek i mnogość! To właśnie
tutaj, 15 minut drogi na pieszo z miejsca, z którego odpływa prom z Lauvvik do Lysebotn jest najlepsze miejsce na ślub. Jeśli nie wiesz,
gdzie wyprawić taką imprezę to znajdź tanie bilety do Stavanger, a resztę
dogadaj z Sonją. :)
Samo
przebywanie w tym miejscu to ogromna przyjemność, a „enjoy and relax” to
najlepsze, co można tam robić. Dostaliśmy propozycję łowienia ryb w
krystalicznie czystej wodzie i zimnej jak 150! Kilka razy w życiu łowiłam ryby,
patroszyłam, smażyłam i zajadałam ze smakiem, ale tutaj byłoby to o wiele
większą przyjemnością. I nie – nie jest to post sponsorowany, to faktycznie
był/jest Paradise!
Jedliśmy
najwspanialsze ciasto marchewkowe pod słońcem (czyżby to była zasługa Józefa, który również nas przyjął?),
piliśmy kawę, dostaliśmy mapy i myślę, że właśnie w ten sposób powinno się
planować podróże. Nie jak do tej pory – na kolanie, podłodze, krzycząc, czy
transakcja przeszła, czy nie i bez zastanowienia się, „po co ja tam właściwie
jadę?”. Z kserokopią mapy pobliskiego terenu i wszystkimi możliwymi ulotkami
wypad będzie w 100% udany!

A wszystko ułożone ze smakiem i finezją, każdy detal zadbany, budynek odrestaurowany w taki sposób jakby bezpośrednio był przeniesiony z poprzedniego wieku. Nie znajdziecie tutaj plastiku ani innych tworzyw sztucznych zabijających ducha w dzisiejszym świecie. Wszystkie meble są drewniane, tkaniny autentyczne, a wzornictwo przekazywane z pokolenia na pokolenie lub odtworzone zgodnie ze starą recepturą. Aż miło chłonąć atmosferę miejsca nieskalanego chińską "jakościom". Przetworów nie próbowaliśmy, lecz przy takim zaangażowaniu w tworzenie atmosfery, nie mamy wątpliwości, że nie zostały one nawet muśnięte konserwantami. Wyglądające na smakowite i aromatyczne syropy to jedna z rzeczy, które niesamowicie nas kusiły. Sok jabłkowy, śliwkowy, porzeczkowy, rabarbarowy to jedne z niewielu słodkości w kolorach tęczy.
Wydaje mi się, że każda
paryska księżniczka chciałaby codziennie mieć taką pogodę z takimi pejzażami za
oknem. Pytanie brzmi: czy byłaby w stanie chodzić w swoich pantofelkach po
wymagających fiordach?
Chcielibyśmy zobaczyć Paradise w zimowym puchu, ale Norwegia jest zarówno piękna, jak i nieubłagana.
Odgadywać
nie trzeba, że zawiało nas aż na fiordy. Fiordy
są piękne, ale dlaczego? Są to głębokie zatoki, wyraźnie wbijające się w głąb
lądu z charakterystycznymi, stromymi brzegami pochodzenia lodowcowego.
Majestatyczne i z pozoru niedostępne, oferują wspaniałe, dzikie krajobrazy z
poczuciem wielkości i górowania nad malutkim człowieczkiem. Taki fiord albo
jego część można sobie nawet kupić. Niestety nie udało mi się znaleźć żadnej
sensownej strony, ale „troszkę” zapewne będzie taki kawałek skały kosztować.
Tak czy inaczej – zawsze lepiej mieć jedną dodatkową możliwość niż jej nie
mieć. ;)
Nasz wybawca – Sonja,
która podwiozła nas z Sadnes do Lauvvik.
Po
mile spędzonym czasie w Raju i otrzymaniu wafelków o wymownej w naszym języku
nazwie KVIKK nadeszła pora na
przedostanie się na przystań.
Bilety
na promy można zakupić TUTAJ.
Jeśli zdecydujecie się zainwestować w bilet przez internet to będzie on tańszy
o 25%. Jeśli nie to cena będzie „standardowa”. Przykładowo: kupując bilet
na miejscu, bezpośrednio na promie zapłacimy za trasę Lauvvik – Lysebotn ok. 131
NOK. Jeżeli zdecydujecie się na wcześniejszy zakup biletów to przyjdzie nam
zapłacić ok. 96 NOK, a po szczycie sezonu 79 NOK. Opłaca się, zatem planować
przeprawy promowe, ale czasami jest to niemożliwe. Wszystko zależy od tego, jak
sobie czas zorganizujemy. Inną sprawą jest też, że prom z Lauvvik do Lysebotn i
w drugą stronę jest trasą czysto turystyczną, więc kursuje on rzadziej – w okolicach
października jest zawieszany i wznawiany na wiosnę kolejnego roku.
Panorama pokonywanej
trasy.
Lysefjorden (40 km długości, 1.5 h
płynięcia promem) to miejsce, które – moim zdaniem – powinno się odwiedzić
przed śmiercią. Należy poczuć majestat przyrody, docenić ją i mieć w
świadomości, że te formy skalne powstały ok. 15 000 lat temu. Trwające do
dzisiaj, przerażające oferują niezapomniane przeżycia. Końcówka Lysefjorden to
miejscowość Lysebotn – typowo turystyczna
z domkami letniskowymi, których nikt w zimie nie odwiedza.
Miejsce
w pewien sposób przerażające, ponieważ bez promu w zasadzie będziemy uziemieni.
Oczywiście, można przedostać się drogą lądową z Lysebotn do Stavanger, lecz
będzie ona żmudna i trudna. Czekać Was będzie ok. 120 km trasy w tym bliżej
fiordów serpentyn, które będą wykańczać i męczyć.
Po prostu bajka ...... Pięknie opisane. Przez chwile miałam wrażenie, że też jestem w tym raju. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń