Trasa
z Lysebotn (przystań) do restauracji,
z której zaczyna się wyprawę na Kjerag
(czyt. Cierag, Sierag) łatwa nie
jest. Patrząc z góry widzimy węża – 6 km trasy, 600 m wzniesienia. Na pewno nie
polecamy spaceru tą drogą. Jedno, że można się nieźle spocić, a po drugie to
nikt nie chciałby mieć połamanych kości, prawda? Droga jest niesamowicie wąska,
stroma, a dodatkowo na jednym jej odcinków z widokowej trasy zamienia się w
tunel wydrążony na głębokość 500 m w głąb skały. Łapcie stopa bez skrępowania – dobrzy ludzie Was podwiozą, a
jednocześnie będziecie mogli się napawać widokami, jako pasażerowie. Należy
jednak podkreślić, że Lysebotn jest miejscowością z domkami letniskowymi. Ruch
jest bardzo mały, więc polecamy łapanie stopa już na promie, ponieważ jest to
miejscowość czysto turystyczna, umożliwiająca dotarcie na Kjerag. Nie zapomnijcie
wręczyć kilku krówek (najlepiej ciągutek) bądź pawełków w ramach podziękowania.
;)
Upragniony cel, a
dokładniej szlak do niego prowadzący.
Nas
na samą górę powiózł Niemiec, który znał pojedyncze słowa w języku angielskim.
Wystarczyło, aby porozumieć się uśmiechem i na migi, a z czekolady bardzo się
ucieszył. Po dojściu do restauracji Øygardstølen (można do niej wejść i napawać się
widokami z tarasu), która w zasadzie wisi na krawędzi fiordu spotkaliśmy
informację turystyczną w postaci jednego pana i jednego psa. Pies był w siódmym
niebie, a pan był bardzo miły. Doradził nam, że bezproblemowo możemy się rozbić
z namiotem w pierwszej dolince, a cała
trasa tam i nazad trwa ok. 5 – 6 godzin.
Będzie tam mniej wiać, podłoże będzie w miarę suche, obok będziemy mieć
strumyczek. Musimy uważać tylko na owce, ale kto by nie kochał puszystych
zwierzątek z uroczymi dzwoneczkami zawieszonymi na szyi? I to „beeeee!” było bezbłędne..
Reprezentacyjna owca.
Restauracja Øygardstølen
na krawędzi fiordu.
Z
racji tego, że byliśmy po całym dniu wrażeń i spotkaniu wspaniałych osób (jeszcze raz pozdrawiamy Sonję i Józefa!)
postanowiliśmy się rozbić w dolince, którą zaproponowano nam obok restauracji.
Na
zdjęciu powyżej widoczna jest nasza prywatna dolinka, w której sąsiadkami były
owce, a do której dotarliśmy po ok. 1. godzinie. To właśnie tutaj donieśliśmy
nasz ekwipunek i postanowiliśmy rozpakować swój dom. Problemów nie mieliśmy
żadnych – szybkie, sprawne, skoordynowane działania to sama przyjemność, jeśli
zapomni się o bolących stopach. Każdy, kto spał pod namiotem przyzna mi teraz
rację. Ciepłe jedzonko w tak pięknej scenerii potrafi poprawić humor, a także
przysporzyć się do lepszego snu.
Gotowanie w towarzystwie owiec
było nawet bardzo sympatyczne. Rześkie powietrze, dźwięk dyndających
dzwoneczków oraz zapach klusek. Właśnie – to zapach klusek był dla nas straceńczy.
To właśnie te winne nuty gotowanych w górskiej, krystalicznej wodzie klusek
włoskich zaczęły owce pchać do nas. Na początku niewinnie… Powolutku i z rozwagą
z subtelnym beczeniem. Im dłużej to trwało tym lepiej nasz garnek pachniał, a
owce stawały się nachalne. Koniec końców obyło się bez ręko- i kopytkoczynów,
lecz jeść musieliśmy w pośpiechu i z nieskrywaną radością obserwowaliśmy te
ciekawskie stwory. Przyszedł czas na sen – na materacach plażowych dmuchanych
przez dzielnego mężczyznę. Cudowne, wymarzone łóżeczko na łonie natury. Ponad godzinę
te ciekawskie stwory się do nas dobijały! Tup, tup, tup, tup – rundka wokół
naszego namiotu, odejście i znowu tup, tup, tup… Do tego: om nom nom nom nom,
czyli podgryzanie naszego namiotu.
To my na to: pach w ten nos i mordę, która nam namiot zżera! Znowu „beeeee!”
oburzone i obrażone zarazem, dźwięk dzwoneczka i kopytkowanie niczym rącza
gazela. I tak 5 minut, 10 minut, 60 minut… Nie mam pojęcia, kiedy się to
skończyło, ale w końcu się znudziły. To nie znaczy, że dało się spać! One nadal
chodziły w pobliżu, beczały, biegały i dzwoneczki. Dużo dzwoneczków!
Po
śniadaniu i miłym spotkaniu z grupą naszych, Polaków (pozdrawiamy Was!),
ruszyliśmy do punktu właściwego – kamyka zawieszonego pomiędzy dwoma półkami
skalnymi. Cały nasz dorobek życiowy pozostawiliśmy w dolince bez ceregieli.
Naszym oczom ukazała się trasa księżycowa bajecznie oświetlona promieniami
słońca. Lekki wiaterek dodawał nam skrzydeł i sił, a śledziły nas one – owce.
Dodać należy, że w Norwegii szlaki są
oznaczane czerwonymi literami T lub stawia się – po prostu – kopczyki z
mniejszych kamieni.
Owca na krańcu świata
(podczas podróżowania autostopem dowiedzieliśmy się, że najlepsze owce to te,
które „na dziko” pasą się na wysokości od 600 do 2000 n.p.m.)
.
Spacerując
taką trasą nie czujcie się wolni – one są wszędzie! Na krawędzi fiordu, w
dolince i idące granią. Śledzą Was, beczą Wam nad głowami, a nawet
niepostrzeżenie mogą Was zajść od tyłu, bo nie wszystkie dzwonki mają. Może
zdarzyć się tak, że jesteście na pierwszym szczycie (owca w poprzedniej
dolince), schodzicie w dół i ponownie wdrapujecie się na drugi szczyt. I nagle
kopytne stworzenie jest tuż za wami, żuje trawę, beczy i jedyne, o czym
myślicie to o swetrze z tej owcy właśnie…
Zwykły Kjeragbolten.
Wyjątkowy Kjeragbolten.
Nie
zrażajcie się trudną trasę – do przepaści dotarły nawet 3 jamniki i 1 malamut, a
także pan i pani w wieku ok. 70 lat. J Po zejściu, spakowaniu naszych manatek, złapaniu
stopa w postaci Belga, który sam nie wiedział, co ma począć ze swoim życiem,
nie udało nam się załapać na ostatni tego dnia prom. Obok przystani w Lysebotn
jest malutki domek z umywalką, który posłużył nam za SPA z odczuwalnym luksusem
w postaci bieżącej wody. Nic nie smakuje tak jak gorący kubek z termosu!
Postanowiliśmy się rozbić na polance oddalonej około 0.5 km od przystani za
kamiennym murkiem i zasnąć przy szumie wodospadu. Spóźnienie na prom wyszło nam
na dobre, ponieważ kolejnego dnia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz