Barcelona to również wzgórze Tibidabo, na którym znajduje się kościół Temple de Sagrat Cor, wieża
telekomunikacyjna Torre de Collserola
oraz amusement park, czyli lunapark.
Z najwyższego szczytu w Serra de
Collserola ukazują się spektakularne widoki na miasto i okoliczne wybrzeże.
Plan sprecyzowany,
kierunek obrany, ale wycieczka zaczyna się dopiero, gdy opuszczamy turystyczną
mapę Barcelony. Turystów zaczyna brakować i nawet bloki wydają się troszkę
dzikie. Kontynuujemy nasz marsz na orientację do momentu, gdy zaczyna się
wzniesienie.
Ten blok czyha
na zwierzynę!
Początkowo
niewinnie przez park, gdzie kanapki smakują wybornie. Dzielnice stają się
skromniejsze, a na balkonach zwisają gacie w panterkę i inne spodnio podobne.
Mapa się kończy, pogoda dopisuje, większość budynków jest pozarastanych
wszelakiego rodzaju pnączami. Samochody brzydsze się pokazują, Hiszpanie coraz
bardziej leniwi siedzą przy knajpkach i spijają kawę.
Droga na
szczyt.
Każda wyprawa
to ostatnimi czasy kawa – najczęściej espresso, lecz o tym innym razem. Udało
się nam skosztować napoju bogów w tle mając taką oto panoramę miasta oraz
wschodzące słońce.
Droga była
łatwa i przyjemna poprzeplatana wielgaśnymi kaktusami. Dodatkową atrakcją była
zbieranie „ogromniastych szyszków” dla pewnej osoby, która nam tę misję
wymyśliła. A było co zbierać… Szyszki mają dorodne, kaktusy dorodne – misja wykonana!
Wychodząc ze
świątyni po głowie kłębi się tylko jedna myśl. Gdzieś to widziałam. Zaraz, zaraz, już wiem! Minas Tirith! Biała
katedra za plecami, wielki biały marmurowy plac pod stopami, a oczy widzą
panoramę wielkiego miasta tętniącego życiem. Nie da się tego niestety pokazać
na zdjęciach, ani opisać, ponieważ wrażenie to przekracza wszystkie pięć
zmysłów człowieka.
U nas w
styczniu – 20st. C – w Barcelonie rozpoczyna się sezon na kwitnienie.
Wracając do Gaudiego, który niekoniecznie wpisywał
się w ramy normalności określanej przez społeczeństwo schodzimy do jego
balkoniku by podziwiać po raz kolejny panoramę miasta (z boku, bez wchodzenia
na taras, bo troszkę tu drogo…).
Barcelona to już miasto egzotyczne, w
którym znaleźć możemy naprawdę sporo mięsa: kaczki i kury w świątyni, a także
owce, świnie, króliki z futerkiem i bez niego na targu La Boqueria. Jakby nie patrzeć jest to swojski elementarz życia
mieszkańców. Ich upodobań kulinarnych i smakowych, które bezpośrednio łączą się
z historią i ich podstawami kulturowymi. Dziesiątki straganów znajdują się przy
najbardziej prestiżowej i najsłynniejszej ulicy Barcelony – La Rambli, numer 91, targ św. Józefa. Początkowo (ok. 1200
roku) był targiem rybnym, zadaszony został w roku 1840 w dzień św. Józefa i
stąd jego nazwa.
Egzotyczne
rośliny czy warzywa są niczym niezwykłym. Z okry podobno gotuje się zupę, chayote
się je – tak po prostu, a rambutan
czy carambola to słodkie, owocowe
przekąski. Udało nam się również zakupić cherimoya,
czyli coś, co z wyglądu przypominało gruszkę, ale bez ogonka. W konsystencji
twarda galareta z wielkimi, czarnymi pestkami. W smaku mało słodki ananas, ale
syta i z dużą ilością soku cieknącego po łokciach. Mnóstwo słodyczy, pachnących
grzybów, wielkich kawałów mięsa: surowych, wędzonych, z futrem i bez. Wiele
rodzajów kiełbas, suszonych na wolnym powietrzu mięs.
Większość produktów
to tradycja łowienia wszystkiego, co w Morzu
Śródziemnym, czyli ekskluzywne, żywe homary,
kraby czy tzw. „brzytwy”, czyli navalles. Nie dla ludzi o słabych nerwach bądź wegetarian –
wszystko się jeszcze ruszało. Ostrygi,
canailla, czyli ślimak morski z Costa Brava, małże, tuńczyki, mieczniki (też ryba) i inne
afrodyzjaki. Udało nam się również zakupić przyprawy od pani, która na migi
mówiła po angielsku. Jedna tylko barwi – w smaku jest nijaka. Dwie kolejne to
wypalacze wszelakich bakterii. Bazująca na ostrych papryczkach jedna, a druga
to mieszanka różnych ziaren pieprzu grubo mielonego.
Mawia się, że
„dieta cud to seks i głód”, ewentualnie można jeść ile się da, a następnie
czekać na owy cud…
Natomiast
istnieje jeszcze jedna metoda – dosyć ekspresowa, ale skuteczna jeśli chcecie
poczuć się lekko i zwiewnie (drugie określenie można sobie wziąć i do serca, i
dosłownie). Kupujemy słodkie ziemniaczki, radzimy się pana w hostelu co z tym
zrobić. Podpowiedź brzmi: obrać, ugotować, zjeść ze smakiem bądź obrać, upiec w
piekarniku i również zajadać się do pełna. Padło na opcję „po naszemu”, czyli
gotujemy. Gotowały się dosyć długo, wodę zabarwiły na kolor średnio dojrzałych pomidorów.
Zaczęły się rozpadać i w konsystencji przypominały papkę. Zapach niezły, słodkawy,
barabolki na kolorze nie straciły – nadal były pomarańczowe. W smaku słodkie,
delikatnie – jak na moje. Połączenie rozgotowanego, normalnego ziemniaka i marchwi.
Oczywiście obiadek był na wypasie, co sugerować może sos z paczki.
I można byłoby
pomyśleć, że po takim daniu człowiek poczuje, że żyje. Po całym znoju i trudzie
zwiedzania, po widoku pomarańczy na drzewach i gorącym, cudownym klimacie
wciąga syty obiad i rozkoszuje się zupełnie innym światem.
Ale co to?!
Wnet do tańca włączają się basy! Orkiestra zaczyna marsza grać! Kiszki próbują
dzielnie stawiać temu boju, ale dziwne to zjawisko i niebywałe! Bęben w ruch! Napęczniały!
Minuta, dwie, trzy… Czas ciągnie się nieubłaganie! Błagam na kolanach o chwilę
wytchnienia, gorąca herbata nie pomaga i wnet… Jak nie trzaśnie, jak nie
świśnie! Błyskawice dudnią! I po całym zajściu człowiek faktycznie czuje, że
żyje. Boi się cokolwiek więcej zjeść z tego nieznanego lądu, ale żyje. Głodny
jest jak cholera, marzy o mamusinym obiadku, ale nie ma łatwo… Na obczyźnie
zwiedzać trzeba i kanapki – poczciwe i sprawdzone – zajadać też trzeba.
Konkludując „na poważnie” – warto było spróbować, bo ziemniaczki dobrym obiadem
były. ;)
Tak czy owak
pyry te udało się przemycić przez bramki na lotnisku, a obecnie egzystują w
ziemi polskiej na wsi polskiej. Jeno pies je dziwnie wącha, bo wyrastać
zaczęły, ale zobaczymy co z tego eksperymentu urośnie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz