Czas trwania podróży: 20.01.2014
– 24.01.2014
Sposób podróżowania: tanie
linie lotnicze WizzAir
Koszt biletów: 128
zł/1 os. w obie strony (WAW – BCN – WAW)
Łączny koszt wyjazdu: ok.
350 zł
Bilety
do Barcelony „trafiły się” – z resztą jak zwykle – przypadkowo. Grunt to się
nie poddawać, śledzić serwisy (zakładki), które udostępniają administratorzy
stron wyszukujących tanich połączeń bądź „szperać” po wszystkich możliwych terminach i kierunkach, które nam
odpowiadają. W tym przypadku pomogło samozaparcie i odrobina szczęścia, które
Łukasz posiada w nadmiarze. ;)
Dobrze po 20 (i kilku przygodach z
małym, płaczącym pasażerem) stanęliśmy
na lotnisku w Barcelonie El Prat. Ciepły podmuch wiatru, uśmiechnięci
opaleni ludzie to coś, co pomogło nam stanąć na nogi po wylocie z lodowatej
Warszawy (uciekaliśmy przed -15ºC!). Miejsce
idealne na skosztowanie łyka egzotyki…
„- Yyy…
- Widzę.
- Palmy!
- No…”
Reakcja
nie do podrobienia i bezproblemowo udało nam się załadować z tobołkami i lekką
wałówką do autobusu linii 46 kursującego średnio co 15 minut do Plaza Espana (czas przejazdu: ok. 30
min.). Na bilet nie straciliśmy majątku (ok. 2 EUR), który zdobyliśmy u kierowcy. Więcej nie planowaliśmy
wydawać, natomiast jeśli ktoś ma ochotę to zawsze może zainwestować w Aerobus 2, który bezpośrednio Was
zawiezie do Plaza Catalunya (centrum
miasta) i zuboży Waszą kieszeń o jakieś 6
EUR.
Po
dotarciu do naszego hostelu Paraiso
Travellers Hostel rozpakowaliśmy tobołki i z miłym zaskoczeniem ruszyliśmy
dalej. Hostel czysty, z kuchnią i możliwością gotowania, trzema łazienkami z
gorącą wodą i łóżkami z ikei to standard aż ponad to, czego wymagaliśmy. Za 1
osobę za noc zapłaciliśmy (6€/noc) i była to cena bardzo dobra w stosunku do
dogodnej lokalizacji (Ronda de Sant Pau).
Z
samego rana wyruszyliśmy na podbój tego gorącego miasta! Styczeń w kalendarzu,
a tu zamiast wróbli – kolorowe, rozwrzeszczane, ćwierkające papugi. Na pewno
nie można powiedzieć, że się bały – dodam tylko, że bezczelnie konkurowały w
poszukiwaniu ptasiego żarcia z gołębiami. Tylko przez chwilę przebiegło mi
przez myśl, że celowo ustawiają swoje kupry, aby mi zrobić „przyjemność”, ale
one są przecież takie ładniutkie…
Zamiast wróbli –
zielone papugi.
Tuż
po zdobyciu wybrzeża, kanapce przywiezionej z Polski i łyku wody skierowaliśmy
się z największej i głównej ulicy Barcelony – La Rambli – w stronę Muzeum Morskiego, a następnie na wzgórze Montjuic. Fontanna Montjuic była niestety „nieczynna”, bo „zamknięte”. Po
drodze spotkaliśmy starszych panów, którzy w milczeniu oddawali się grze w
kule. Chłopaki 70+ miały i wigor, i zacięcie. Pétangue – bo tak ta gra się zwie – to tradycyjna
gra francuska polegająca na rzucaniu z wyznaczonego okręgu metalowymi bulami
(każda miała inicjały właściciela) w kierunku małej, drewnianej lub plastikowej
kulki (średnica ok. 30 mm) nazywanej cochonnet,
co po naszemu brzmi: prosiaczek. Generalnie każda partia składa się z kilku
rozgrywek, a rozgrywka polega na dorzuceniu własnej kuli jak najbliżej
prosiaczka. Można obrać również taktykę polegającą na wybiciu kul przeciwników
z otoczenia tejże świnki, ale co kto lubi…